
Ups.. Jeszcze chwila
Pełny dostęp tylko dla zalogowanych użytkowników.
BEZ REKLAM!
Rejestracja zajmuje mniej niż minutę.
Utwórz konto kilkoma kliknięciami.
Niektórzy filmowcy nie adaptują klasyki – oni ją wskrzeszają. Guillermo del Toro przez ponad dwie dekady mówił, że marzy o własnej wersji „Frankensteina”. I oto w 2025 roku jego sen ożył — dosłownie i w przenośni. „Frankenstein” to nie zwykła adaptacja Mary Shelley, ale gotycki poemat o winie, samotności i miłości, która nie zna granic między człowiekiem a stworzeniem.
Film otwiera się na skutej lodem Arktyce. Ekspedycja badawcza znajduje umierającego naukowca, który szeptem mówi: „Ja go stworzyłem.” Tak zaczyna się historia Barona Victora Frankensteina (Oscar Isaac) – człowieka, który zapragnął stać się Bogiem, i zapłacił za to wszystkim.
Del Toro snuje opowieść o genialnym, aroganckim lekarzu z XIX wieku, którego obsesja przezwyciężenia śmierci przeradza się w tragedię. Po śmierci matki i odrzuceniu przez ojca, Victor buduje laboratorium w starej wieży. Z pomocą brata Williama (Felix Kammerer) i wsparciem bogatego mecenasa Henricha Harlandera (Christoph Waltz) próbuje stworzyć życie z martwych ciał.
Eksperyment kończy się sukcesem – i klęską zarazem. Stworzenie (Jacob Elordi) rodzi się w bólu, ale szybko okazuje się bardziej ludzkie niż jego twórca. Zostaje zamknięte w lochu, uczone mówić, a potem odrzucone. W oczach Frankensteina nie ma w nim duszy, tylko błąd.
Zdradzony, spalony i pozostawiony na śmierć, Stwór rusza w świat – nie po zemstę, ale po sens. W jego drodze przez lasy, chaty, miasta i lodowe pustkowia Del Toro tworzy kino o samotności tak głębokiej, że staje się religijna.
Oscar Isaac tworzy postać Viktora nie jako szalonego naukowca, lecz człowieka, który chciał uleczyć samego siebie. Jego Frankenstein to dumny arystokrata, chirurg i wizjoner, w którym geniusz miesza się z bólem dziecka po stracie matki. Każdy jego gest to próba zatrzymania śmierci.
Z kolei Jacob Elordi jest rewelacyjny jako Stworzenie – potężny fizycznie, delikatny emocjonalnie, niewinny i tragiczny. Jego spojrzenie to mieszanina ciekawości i żalu; jego ciało, zszyte z fragmentów innych ludzi, staje się symbolem wszystkiego, co ludzkie, ale niechciane. Elordi gra bez makijażowego przerysowania – jego „potwór” to metafora: ktoś, kto czuje zbyt głęboko w świecie, który nie zna empatii.
Mia Goth jako Elizabeth i duch matki Frankensteina dodaje filmowi emocjonalnego ciężaru. Jest jednocześnie obiektem miłości i wyrzutem sumienia – aniołem i widmem. Jej relacja ze Stworzeniem to najczystszy moment w filmie – empatia ponad biologią, zrozumienie ponad przerażeniem.
Guillermo del Toro nie reżyseruje filmów, on je maluje światłem. Każdy kadr w „Frankensteinie” to obraz – monumentalne wieże, ośnieżone pustkowia, wnętrza pełne dymu i cienia. Zdjęcia błyszczą kontrastem między życiem i śmiercią: elektryczne błyski w ciemności, płomienie rozświetlające laboratorium, lodowe słońce na końcu świata.
Scenografia przywołuje ducha klasycznych adaptacji Jamesa Whale’a, ale del Toro idzie dalej – jego film jest bardziej cielesny, bardziej emocjonalny. Widać tu echa „Crimson Peak” i „Kształtu wody” – to gotyk o czułym sercu.
Muzyka (choć del Toro nie ujawniał długo kompozytora, finalny score to orkiestrowa symfonia z melancholijnym motywem skrzypiec) pulsuje jak serce potwora: raz gwałtownie, raz cicho, ale zawsze z bólem.
„Frankenstein” to nie horror, tylko tragedia. To opowieść o tym, jak bardzo człowiek pragnie stworzyć coś idealnego, i jak zawsze kończy się to zniszczeniem. Del Toro – ateista z duszą mistyka – pokazuje w swoim filmie duchowość bez religii.
To także film o ojcostwie: Victor tworzy życie, ale nie potrafi pokochać swojego dzieła. Stworzenie szuka ojca, ale znajduje tylko odrzucenie. Ich spotkanie w finale, w lodowej pustyni, jest jak spowiedź i rozgrzeszenie. Gdy Frankenstein umiera w ramionach swojego potwora, ten wybacza mu i ratuje ludzi, którzy wcześniej go odrzucali.
To jeden z najbardziej przejmujących finałów w dorobku del Toro – zamiast krwi, jest tu łaska.
Del Toro mówił o „Frankensteinie” od lat 90. – i widać, że ten film był jego obsesją. Napisał scenariusz sam, a każda scena wygląda jak zamknięty w bursztynie fragment snu.
Zdjęcia realizowano w Europie Wschodniej i na Islandii, z dbałością o gotycki detal. Netflix dał reżyserowi pełną swobodę artystyczną i budżet, jakiego jeszcze nie miał.
Światowa premiera odbyła się 30 sierpnia 2025 na festiwalu w Wenecji, gdzie film zebrał 15-minutową owację. Krytycy pisali o nim: „gotycki epos o miłości i odpowiedzialności”. W kinach pojawił się 17 października, a globalnie trafił na Netflixa 7 listopada 2025.
Recenzenci byli zgodni: Jacob Elordi stworzył kreację, która przejdzie do historii – fizyczna, intymna, poruszająca. Oscar Isaac otrzymał pochwały za stworzenie najbardziej ludzkiego Frankensteina od czasów Kennetha Branagha.
Del Toro zebrał też komplementy za odwagę – w czasach CGI stworzył film pełen efektów praktycznych, prawdziwych dekoracji i emocji, które czuć w powietrzu.
„Frankenstein” nie jest filmem łatwym. To kino powolne, nastrojowe, ale jego siła tkwi w szczerości. To przypowieść o potrzebie bliskości i strachu przed nią.
W rękach Guillermo del Toro „Frankenstein” staje się nie historią o potworze, lecz o człowieku. O nas – o wszystkich, którzy próbują ulepić sens z chaosu.
To film o samotności, która boli bardziej niż śmierć. O miłości, która nie wystarcza. O twórcy, który pragnął światła, a stworzył cień.
Del Toro ożywia nie tylko mit Shelley, ale też samą ideę kina gotyckiego – romantycznego, pięknego, ludzkiego.
Kiedy w ostatniej scenie Stworzenie patrzy na wschód słońca, trudno nie poczuć, że to spojrzenie skierowane także do nas: czy potrafimy jeszcze kochać to, co stworzyliśmy?
Frankenstein (2025) - opinie i komentarze użytkowników: